Pięć nieczystych zadań

Agnieszka Antkowiak — Sławomir Decyk — Konrad Kuzyszyn — Mateusz Sadowski — Piotr Wołyński
Galeria SKALA | 31.03.–21.04.2023

 

 

Artystki i Artyści:

Agnieszka Antkowiak
Sławomir Decyk
Konrad Kuzyszyn
Mateusz Sadowski
Piotr Wołyński

Kurator:
Piotr Wołyński

Dokumentacja fotograficzna:
Zachar Szerstobitow

Galeria SKALA
31.03.—21.04.2023
Wystawa Pięć nieczystych zadań składa się z pięciu niezależnych realizacji artystycznych, które odnoszą się do różnorodnych kontekstów towarzyszącej nam nieustannie obrazowej komunikacji. Autorka i autorzy eksperymentują z mediami, które na co dzień stanowią podstawę naszych kontaktów ze światem (fotografią, filmem, obrazem sieciowym, obrazem generowanym cyfrowo, virtual reality).
Uczestniczkę i uczestników wystawy łączy coś jeszcze – to osoby zaangażowane w struktury życia akademickiego, pracujące w świecie niespójnych kryteriów odnoszących się do własnej pracy artystycznej, roli nauczyciela oraz uczelnianego funkcjonariusza. Taka pozycja, zazwyczaj przyjmowana za oczywistą, rodzi szereg pytań i wątpliwości. Jak wpływa na charakter twórczych poszukiwań?
Tytuł wystawy nawiązuje do filmu Larsa von Triera Pięć nieczystych zagrań (2003), w którym bohater, słynny dokumentalista Jørgen Leth mówi: jestem obserwatorem, nie uczestnikiem. Doświadczenie wspomnianych niespójnych kryteriów, w ramach których funkcjonujemy w dzisiejszym kontekście społecznym, czyni rozróżnienie zawarte w deklaracji Letha wartym namysłu. Wydaje się ono dziś niemożliwe do realizacji. Ale czy jest tak na pewno? Jaka jest zatem rola artysty w nasyconej sprzecznościami i nieprzejrzystymi zasadami rzeczywistości? Prezentowane na wystawie realizacje odnoszą się do powyższego pytania, choć żadna z nich nie czyni tego w sposób programowy, a każda proponuje odmienną, niespójną (!) odpowiedź.

Podzielność uwagi

Życie, jak wiadomo, jest czymś
bezwzględnie chronicznym.
Nie jest do końca tym, ani tamtym.
Wiedzą o tym, dlatego żyją
i pracują w cieniu oswojonej instytucji.
Jest przy tym również coś na rzeczy
w pewnej teoretycznej warstwie: cień,
który rzucają, zawsze wraca do nich
większy, zwielokrotniony poprzez
działania innych, im podobnych, jakby
przez uchylone drzwi domyślnego
światła samej organizacji. Intuicyjna
jak poranek, zbiera się chmura
usystematyzowanej wiedzy. A jednak
niekiedy trafia się też moment refleksji,
pochodzący z jeszcze wcześniejszego
etapu produkcji słonecznych odchyleń,
który wciąż niewiele mówi na temat
rzeczywistego dystansu, jaki umysł
usiłuje pokonać na drodze akceptacji
własnych ograniczeń: te nieliniowe
równania, swobodne obroty głowy
zawieszonej wewnątrz symulacji
skonstruowanej z zarejestrowanego światła.
No i, od czasu do czasu, jakiś dochodzący
gdzieś spoza kadru, fenomenalny głos,
który powtarza, niczym wyrafinowane arie,
że wszelkie dokumenty potwierdzają przecież
upadek samego obrazu. Upadek
dokumentu dla-samego-siebie. Ponieważ
obecnie ilustrują nas jedynie fakty, które utraciły
już naturę, dynamikę oraz wigor dominujący
w przeszłości, pozbawione zostały aspektu
przywiązania do definicji: rzeczywistość
zastąpiona formą sztuki polega coraz bardziej
na rozległych planach, punktach widzenia,
niż definicjach, przy czym, w obliczu
braku definicji samej sztuki, mamy już
raczej tylko mniemania, perswazje,
tropy rozsiane w ramach wygodnych
dla nas argumentów. Dlatego zamiast
chmur widzimy coraz częściej filtry,
filtry na filtrach, kolejne poziomy
oddzielające nas od wyjściowego
doświadczenia. Choć nie jest tak do końca
źle z tym całym medium braku, przy
całej jego złożonej niejasności,
to jednak nadal rodzaj gry
z obserwatorem, który jest tak bardzo
uzależniony od własnego miejsca
w czasie. A wszystko, przede wszystkim,
istnieje w swoim czasie. Jednak obserwator
zawsze pozostaje niewidoczny. Ponieważ
to właśnie t y jesteś obserwatorem
(POV.jpg) — reszta jest a priori
zrujnowana dla pozostałych. Bycie
oznacza zatem zawsze pewien
eksperyment z bycia widocznym
na tyle, na ile mogą nas zobaczyć inni.
Po latach podobnych spostrzeżeń
docierają do brzegu druzgoczących
komplikacji. Media, ekrany, kolejne
formaty rozproszenia. Wszystkie
technologie przypominają najpierw
magię, dopóki nie są już czymś innym.
Fotografia nie jest jednak magią. Nie jest
większą tajemnicą niż syryjski asfalt
z jego niemal nieczytelnym rysem
chemicznego dnia, kiedy ktoś
wyjrzał akurat z okna pracowni
na podwórze, zastanawiając się
nad przypadkową strukturacją cieni,
faktur, odcieniem piaszczystej ścieżki
w głębi kadru, wędrówką chmur
po konturze jakby zniekształconego
krajobrazu. Z drugiej strony
przyszłość już ogarnia całość
oczami wydrukowanymi
w trójwymiarze. W określonych porach
odwraca nieco głowę i przygląda się
badawczo, przede wszystkim sobie.
Podobne automaty naszego obecnego
bycia stanowią w dalszym ciągu
reprodukowane (na coraz bardziej
machinalną skalę) pragnienia
kontroli nad przepływem samego-
w-sobie
 czasu. To usilne dążenie,

aby z rozsypanych informacji
docierającego do nas światła
w czasie rzeczywistym
konstruować własny obraz.
W podobnej manierze
powstały instytucje. Ale ich światło
jest czymś innym, już bardziej
formalnym przymusem, dyscypliną
pewnego procesu: trwania w polu
uregulowanych zadań, kiedy
wszelkie reprezentacje, wciąż
wprzęgane w nowe media, mówią
nam wiele, coraz więcej o nierozwiązanych
kwestiach, jakby poruszających się
po wykręconych, ruchomych schodach
przyspieszających ciągle wątpliwości,
które właściwie nigdy nie dają nam
dość czasu, aby z namysłem przyjrzeć się
własnej podstawie, strukturze, i ostatecznie
stanowią tylko rodzaj rdzenia, szkieletu,
konstrukcję opartą na matrycach założeń
i sezonowych planów, okienko sięgające
czasem maksymalnie pulpitu
lub jakiejś bardziej zewnętrznej
wobec czyichś pragnień i przewidywań
ramy. A kiedy kaskady czasu spiętrzają się
niczym gwałtowne światło w oczach
postronnego obserwatora — życie,
coś zawsze większego spoza kadru,
zjawia się w formie nadwyżki
definitywnie nieosiągalnej
informacji.
— Marcin Czerkasow